Agnieszka w mieście Świętej Wieży

Ktoś zupełnie nowy wchodząc przed paroma dniami na mojego bloga mógłby stwierdzić, że to blog, którego 99% stanowią recenzje książek (jak bardzo jednak ten ktoś by się pomylił!). Cóż, trzy poprzednie posty mówią same za siebie. W mojej karierze "recenzenta" jeszcze mi się chyba nie zdarzyło napisać trzech recenzji tak jedna po drugiej. Jest to wynik tego, że ostatni miesiąc spędziłam w głównej mierze na nadrabianiu książkowych zaległości. Czytam dużo i w miarę szybko, chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że nie samym czytaniem człowiek żyje i na inne czynności (czytaj: hobby) czas też znaleźć trzeba. Teraz więc nadszedł czas na nadrobienie zaległości fotograficznych.

Plener fotograficzny w listopadzie? Pewnie wielu z Was popuka się w tym momencie w czoło, wyobrażając sobie przemarzniętą do szpiku kości modelkę stojącą w deszczu, mającą na sobie jedynie cienką warstwę ubrań oraz fotografa, który drżącymi rękoma próbuje uchwycić ten jeden, jedyny, najlepszy moment, choć miotane przez wiatr liście co rusz przyklejają się do twarzy modelki... Tak, taki scenariusz w listopadzie wydaje się jak najbardziej prawdopodobny. Ale tu Was zaskoczę! W czasie moich zmagań z aparatem pogoda jakby wyszła mi naprzeciw i uraczyła nas wysoką (jak na listopad) temperaturą i dużą ilością światła. Listopadowe, nieco już osłabione słońce nie tylko nas ogrzało, ale też pobudziło do działania. Bo powiem szczerze, że o pogodę bałam się upiornie. Co by było, gdyby nagle zaczęło padać, albo, co gorsza, przytrafiłby się jakiś lekki mróz i modelka zamiast pozować, trzęsłaby się z zimna i czekała tylko na koniec zdjęć, by skryć się w jakimś ciepłym kącie? Nawet teraz nie chcę o tym myśleć. Na szczęście moje obawy okazały się nieuzasadnione i wszystko potoczyło się w jak najlepszym kierunku. Tak więc, nie przedłużając, pragnę przedstawić Wam Agnieszkę.


Tradycyjnie przed sesją towarzyszył mi niemały stres; obawy o to, czy wszystko pójdzie dobrze, czy uda mi się wykonać makijaż, który nie będzie wyglądał kiczowato, czy modelce spodoba się stylizacja oraz czy nasza współpraca przebiegnie pomyślnie zawsze się w mojej głowie pojawiają, bez względu na to, czy jest to sesja na zasadzie TFP, czy nie. Taka już widocznie natura ludzka, że stres pojawia się wtedy, kiedy najbardziej nam na czymś zależy. A jeśli chodzi o sesje, to zależy mi zawsze, tym samym zawsze nerwy są przy mnie obecne.
Cała ta mieszanina lęku i niepewności ustąpiła miejsca dobrej energii, której dostarczyło mi spotkanie z Agnieszką. Odetchnęłam z ulgą, kiedy okazało się, że Agnieszka to mega pozytywna osoba, która śmiechem mogłaby uleczyć największych ponuraków. Szybko znalazłyśmy wspólny język, a moja wrodzona wstydliwość uleciała wraz z pierwszym podmuchem ciepłego wiatru (o wietrze jeszcze wspomnę, bo jest mistrzem w utrudnianiu zdjęć). Tym samym sesja stała się kolejnym przyjemnym doświadczeniem, a współpracy w tak miłej atmosferze na pewno nie zapomnę.

Aby tradycji stało się zadość, najpierw kilka faktów:

Czas/Miejsce:
O tym, że sesja odbyła się w listopadzie ubiegłego roku już wspominałam, ale nie wspominałam jeszcze, że miejsce było tym razem szczególne i też przysporzyło mi trochę zmartwień. Zawsze lepiej się czuję, kiedy sesja odbywa się gdzieś blisko mojego miejsca zamieszkania, jednak tym razem nie miałam wyjścia i musiałam udać się dalej. A dokładnie 30 km dalej. Do miasta Świętej Wieży, czyli Częstochowy. Plener miejski jakoś zwykle mi nie leży ze względu na masę ulicznych gapiów, którzy co rusz starają się jakoś odwrócić uwagę fotografowanej osoby. Na szczęście zdjęcia odbywały się w niedzielę, kiedy to większość ludzi skupiona jest na błogim odpoczynku i nie w głowie im przechadzanie się po mieście, kiedy w domu telewizor gra i w lodówce chłodzi się złoty napój. Główną bazą do zdjęć stał się zatem budynek Filharmonii Częstochowskiej, który od dawna mnie fascynuje swą nowoczesną budową. Bo chociaż Częstochowę znam dość dobrze, to ciężko mi było znaleźć miejsce, które wpasowałoby się w moją wizję i nie byłoby oklepane i przez innych fotografów uczęszczane. Po wielu godzinach wirtualnego przechadzania się po ulicach miasta, w końcu stanęło na budynku Filharmonii. I tak oto wejście z tysiąca szkieł nadało zdjęciom futurystycznego charakteru, kolumny majestatyczności, a tylna część budynku skutecznie chroniła przed odblaskami słonecznymi.

Stylizacja:
W tej kwestii modelka dała mi wolną rękę, co z jednej strony przyjęłam z zadowoleniem, a z drugiej z pewną rezerwą. Początkowo miałam problem z dobraniem odpowiednich stylizacji, bo to w końcu listopad, więc zwiewne sukienki czy koronki odpadają. Trzeba wybrać coś, w czym po pierwsze modelka nie zmarznie, a po drugie, będzie dobrze wyglądać. Dlatego dość długo nie mogłam się zdecydować. Ale i tym razem moje wybawienie przyszło znienacka. A dokładnie w czasie pewnego wyjazdu na zakupy, kiedy to, przechadzając się luźnym krokiem po centrum handlowym, nagle poczułam silną potrzebę odwiedzenia sklepu, który to zazwyczaj omijam szerokim łukiem. "Czemu by nie?" pomyślałam i przekroczyłam próg lokalu. Po chwili pełnej konsternacji i automatycznego przekładania ubrań na wieszakach, nagle je zobaczyłam! Legginsy o metalicznej barwie, całe oblane srebrem. Z reguły nie jestem sroką i nie przepadam za przepychem i świecidełkami, ale tym razem nie mogłam się opamiętać. Rzuciłam się na legginsy z nadzieją, że cena mnie nie odrzuci i mój budżet szczególnie nie ucierpi. Uff, odetchnęłam z ulgą, kiedy przyjrzałam się metce. Szybko pobiegłam do kasy (żeby przypadkiem nikt mi ich już nie zabrał!) i z błogą miną wracałam do domu. Bo kiedy zobaczyłam te legginsy, to już wiedziałam. Oczami wyobraźni widziałam kompletną stylizację. Tak więc do legginsów dobrałam białe szpilki, granatowy woal, moją niezastąpioną skórzaną kurtkę i futerko (a raczej futrzany kołnierz). Z dodatkami nie szalałam, wystarczyły długaśne kolczyki (piękne, ale cholernie ciężkie) i mój ulubiony pierścionek z białym oczkiem.


Makijaż/Włosy:
To było nie lada wyzwanie, zrobić modelkę na bóstwo bez pomocy prostownicy, lokówki, mając do dyspozycji tylko własne ręce i odrobinę żelu do włosów. Ale ręce jak to ręce i tym razem musiały dać radę. Dodatkową "atrakcją" był fakt, że wszystkie przygotowania miały miejsce na ciasnym tylnym siedzeniu samochodu w iście spartańskich warunkach. Ale cóż począć, bywa i tak. Wobec tego wzięłam sprawy w swoje ręce (dosłownie) i stworzyłam fryzurę na szybko: włosy związałam w kucyk, który pospinałam wsuwkami, a resztę włosów i grzywkę roztrzepałam i nałożyłam żel; a potem całość spryskałam lakierem. Początkowo byłam z siebie i z fryzury, którą wykonałam całkiem zadowolona; jednak jak już wspomniałam, wiatr miał wobec mnie inne plany i co rusz niszczył fryzurę swoimi szponami. Denerwowała się modelka (włosy ciągle spadały na twarz), denerwowałam się ja (ech, znów kadr zepsuty przez włosy). Ale przecież nie mogłam poddać się bez walki! Tak więc mimo zniechęcenia udało mi się złapać kilka kadrów, w momentach kiedy wiatr na chwilę odpuszczał.
Co do makijażu, to jak zwykle moja koncepcja uległa zmianie w trakcie jego wykonywania, chociaż i tak jest prawie taki, jaki sobie zaplanowałam. Modelka ma wydatne oczy i widoczne powieki, czyli cechy, sprawiają, że praktycznie każdy makijaż wygląda dobrze. W związku z tym powieki pomalowałam trzema cieniami (szary, granat, turkus), policzki podkreśliłam bronzerem, a na usta nałożyłam oranż.


Obróbka:
Głównie konwersja do czerni i bieli, bo modelka zażyczyła sobie jak najwięcej takich zdjęć. Poza tym oczywiście podstawy, czyli cera, kolory i inne drobnostki.

Rekwizyty:
Dziwne urządzenie z lupą.

A teraz czas na opis poszczególnych zdjęć.



Dwa bardzo do siebie podobne zdjęcia; prawdę mówiąc takie było moje założenie- za pomocą niebieskiego filtra chciałam nadać im obu trochę futurystycznego, zimnego charakteru; kamera w tle od razu jakoś tak wpasowała mi się w klimat, tak samo jak metalowa barierka;



Tutaj nie mogę się zdecydować, bo podobają mi się oba portrety- w kolorze oraz w czerni i bieli, jako dyptyk; może Wy mi doradzicie? Który Wam bardziej odpowiada?



Moje dwa ulubione zdjęcia; obydwa są nowoczesne, zagadkowe i pełne blichtru. W pierwszym świetnie zagrały kolumny, nadając symetrii i kierując wzrok w stronę modelki, w drugim zaś niewyraźne odbicie, powiew wiatru (nareszcie się do czegoś przydał!) i gra świateł sprawiają wrażenie czegoś ulotnego, przejściowego i nie z tej ziemi;



Dwa w czerni i bieli; na pierwszym główną rolę grają świetne nogi modelki i białe szpilki; na drugim miejska architektura.

Taka to sesja nam wyszła. Dość długotrwała (ok. 3 h), ale spędzona w świetnej atmosferze. Nie obyło się oczywiście bez pewnych śmiesznych sytuacji (mogę pożyczyć sobie Pani buty?) i komentarzy przechodniów (Pani jest jak anioł!), a kilku panów nawet chciało zrobić sobie zdjęcie z modelką, jednak w ostatecznym rozrachunku mogę powiedzieć, że dawno się tak dobrze nie bawiłam. I do tego dzięki niej zyskałam nie tylko nowe zdjęcia do portfolio, ale także nową znajomą. Oby więcej takich sesji w moim życiu.

Jak zwykle czekam z utęsknieniem na Wasze opinie.
Grejs

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Chłodny maj, skandynawskie klimaty, Wikingowie i koncert Sóley

Rekwizyty do sesji zdjęciowych i jak je znaleźć

Ale sztuki! Czyli filmy ze sztuką w tle