Przygoda (czyli ja) w Hiszpanii

Wróciłam, Drodzy Państwo, z Hiszpanii.
Nic w tym dziwnego, w końcu kiedyś wrócić musiałam.
Sęk w tym, że wróciłam kompletnie odmieniona.



I pewnie to po mnie widać, w końcu jestem jak otwarta księga, którą czytać można bez końca, ciągle dowiadując się czegoś nowego. Ja też dowiedziałam się o sobie wielu nowych rzeczy, będąc tam. Dowiedziałam się, że jestem jak kameleon, a więc posiadam funkcję dostosowania się do różnych warunków; że potrafię wyjść cało z niejednej opresji; że jestem kreatywna i jeśli chodzi o wymyślenie czegoś na już, to nie mam sobie równych. Nie sądzicie, że to dziwne, że żeby dowiedzieć się o sobie tylu nowych rzeczy, trzeba pokonać ponad 2600 km? Tak, wiem, czasem wystarczy 50 km, czasem 100, a czasem można dowiedzieć się czegoś o sobie nie wychodząc za próg, ale ja potrzebowałam właśnie tych 2600 kilometrów, żeby zacząć doceniać to, kim jestem.

Ale co takiego się zmieniło, spytacie. Otóż zmieniło się wiele... Moja dotychczasowa ukryta gdzieś głęboko pod powierzchnią skóry i wyciszona na długie miesiące chęć do odkrywania/doświadczania rozkwitła w pełni, poczułam, że nic nie jest w stanie mnie powstrzymać przed realizacją moich celów, że tak naprawdę mogę wszystko. I, co najważniejsze, zrozumiałam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby spełniać marzenia, a wszystkie bariery, strachy i demony tworzymy sobie sami, hodując je i karmiąc myślami w naszej głowie.
(Nie będę się tutaj jednak rozwodzić nad wszystkimi zmianami, jakie we mnie zaszły, pewnie sami wszystkiego się domyślicie, jeśli będziecie śledzić moje wpisy.)

Przechodząc jednak do meritum...

Hiszpania. Kraj wcale nie tak bardzo odległy i niedostępny, jak zawsze mi się wydawało. Był moim marzeniem, odkąd tylko usłyszałam pierwsze hiszpańskie zdanie wypowiedziane w trakcie studiów przez jedną z lektorek. Od samego początku coś mnie do hiszpańskiego ciągnęło- właśnie dlatego wybrałam taką, a nie inną specjalizację. Zdolność do szybkiego przyswajania języków obcych była we mnie zawsze, jednak nauka hiszpańskiego przychodziła mi ze szczególną łatwością. Potem jednak hiszpański musiał pójść na bok, ze względu na różne inne zobowiązania. Zawsze jednak myślałam o nim ciepło i byłam pewna, że kiedyś jeszcze do niego wrócę. I tak trwałam, jak dziecko, które słysząc piękne słowa przez kilka pierwszych lat swojego życia, w końcu dojrzewa do tego, by też zacząć się nimi posługiwać. I ja dojrzałam do tego, by wybrać się do Hiszpanii i odnowić swoją znajomość z tym pięknym (bo inaczej o nim myśleć nie potrafię) językiem. 

Moja długa nieobecność tutaj, na blogu, wynikała z faktu, że nie do końca wiedziałam, jak zabrać się za ten wpis. Od samego początku byłam pewna, że wpis o Hiszpanii pojawić się musi, jednak postawiłam sobie chyba za wysoką poprzeczkę, bo chciałam, żeby to było coś wow!, coś zupełnie innego niż dotychczas, coś perfekcyjnego. Jednak po czasie spłynął na mnie ten hiszpański luz, to poczucie, że nic nie muszę, a jedynie mogę i zrozumiałam, że wpis wcale perfekcyjny być nie musi, ważne, żeby pokazać Wam Hiszpanię taką, jaką widzę ją ja- różnorodną, bogatą pod względem formy, radosną, suchą i gorącą, ale na pewno nie nudną.



Zacznijmy jednak od początku...

(PS Po dłuższym zastanowieniu postanowiłam podzielić moją hiszpańską opowieść na kilka wpisów, z jednego prostego powodu: nie potrafiłabym chyba zmieścić w jednym wpisie wszystkich moich przemyśleń)

PRZED WYLOTEM

Wszystko dopięte było na ostatni guzik. Nie pamiętam czy kiedykolwiek wcześniej byłam tak dobrze przygotowana do jakiejkolwiek podróży. Bo, wiecie, kiedy podróżuje się samochodem, można pozwolić sobie na dużo więcej swobody (i bagażu) niż kiedy w miejsce docelowe mamy dostać się... samolotem. Tak, tak, samolotem, oczy Was nie mylą. Było to dla mnie coś zupełnie nowego i nieznanego, dlatego już od pierwszych chwil po wykupieniu biletu za cel postawiłam sobie, że nic nie będzie w stanie mnie zaskoczyć (przynajmniej w kwestii bagażu i organizacji). Tak więc spędzałam długie godziny na czytaniu blogów, artykułów, oglądaniu filmów- wszystkiego, co tylko udało mi się znaleźć na temat lotu samolotem. Rozważałam każdą możliwość, jako perfekcjonistka z krwi i kości musiałam być przygotowana na wszystko. I naprawdę byłam, bo później okazało się, że a) zabrałam wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy, b) stresowałam się dużo mniej, c) nie miałam poczucia, że zapomniałam wyłączyć żelazka w domu (znacie to uczucie? coś pomiędzy: "chyba czegoś zapomniałam", a paniką mamy Kevina, która dowiaduje się, że jednak nie wszyscy członkowie rodziny lecą na urlop). Ściągnęłam nawet specjalną aplikację do pakowania, wypisałam listę rzeczy i po kilkanaście razy sprawdzałam, czy aby wszystko mam. A gdybyście tylko mogli zobaczyć, jak schludnie spakowałam wszystkie ubrania! Należę do osób, które pakując się po prostu wrzucają wszystko jak popadnie do torby, nie zważając na to, czy po rozpakowaniu na miejscu będzie nadawało się do noszenia. Tym swoim częściowym niechlujstwem i roztrzepaniem zawsze doprowadzałam moją rodzinę do szewskiej pasji, możecie więc sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdy zobaczyli, że moja torba jest w idealnym stanie. Po załatwieniu wszystkich formalności, sprawdzeniu po raz setny czy wszystko spakowane, policzeniu czy wszystkie kosmetyki w 100 ml pojemnikach nie przekraczają umownego litra (w bagażu podręcznym dozwolony jest tylko litr płynów), przygotowaniu elektroniki, dostosowaniu dosłownie wszystkiego do reguł panujących przy odprawie (było z tym trochę zachodu), byłam gotowa na wyjazd. To znaczy fizycznie gotowa. Bo jeśli chodzi o aspekt psychiczny...

Przed wylotem dopadły mnie ambiwalentne myśli, właściwie nie można było nazwać tego wszystkiego strachem, a raczej ciekawością przed nieznanym w niektórych momentach przechodzącą w lekki niepokój. Tym bardziej, że w przeddzień lotu miała miejsce seria niefortunnych (a raczej dziwnych) zdarzeń. Pierwszym z nich była konfrontacja... z ćmą. Tak, ćmą. Naskoczyła na mnie, kiedy ja, nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa, zapaliłam światło schodząc do piwnicy. Wplątała mi się we włosy, rozpaczliwie machając skrzydłami. Nie wiem, kto (lub co) był bardziej przerażony- ja czy ona. Pozbierałam się jednak szybko i wypuściłam biedną zagubioną (lub może uwięzioną w objęciach nocy, bo w końcu jest ona stworzeniem nocy, prawda?). Po tym incydencie przez moment przez moją głowę przemknęły myśli złowrogie, szybko jednak zastąpiłam je jedną, jakże mocną i stanowczą: będzie dobrze. Bo i po co przyciągać negatywne myśli, kiedy na wiele rzeczy (także i na tą) nie mamy wpływu.

Następna dziwna sytuacja zdarzyła się na wieczornych zakupach, kiedy kompletowałam prowiant na podróż. Lekko już zdenerwowana (było dość późno, a ja miałam jeszcze kilka rzeczy do uporządkowania), przechadzałam się w pośpiechu po supermarkecie z listą w trzęsącej się dłoni, gdy nagle spod jednej z palet tuż przede mną wybiegła... mysz. Przecięła mi drogę bez ostrzeżenia, bez skrupułów wymusiła pierwszeństwo. Zmroziło mnie. I pomimo tego, że do myszy nic nie mam, a już tym bardziej się ich nie boję, a także nie dla mnie żadne zabobony, czarne koty czy białe myszy, to jednak moja wewnętrzna wiedźma różne tego typu znaki bierze całkiem na poważnie. "Myśl pozytywnie"- powtarzałam sobie w kółko. Przez moment byłam bliska załamania. Jednak następne dziwne wydarzenie szybko mnie mnie uspokoiło. Otóż w drodze powrotnej, na niebie dostrzegłam spadającą gwiazdę. I o ile nie wierzę w życzenia przy zdmuchiwaniu świeczek i wrzucaniu monet do fontanny, tak spadająca gwiazda już raz moje życzenie spełniła. Niewiele myśląc, postanowiłam i tym razem zawierzyć jej swój los. Teraz, po czasie, wiem, że była to dobra decyzja. Więc jeśli zastanawiacie się, co zrobić, żeby Wasze marzenie się spełniło, wypatrujcie spadających gwiazd (tak, żeby to było takie proste...).

Po tych kilku niespotykanych zdarzeniach, zrobieniu kanapek na wyjazd (w końcu czekała nas jeszcze dość długa podróż samochodem- wylatywaliśmy z Poznania), nastawieniu budzika na 5 rano, nadeszła pora na krótki odpoczynek...

DZIEŃ WYLOTU

Krótki, naprawdę krótki, bo budząc się o 5 rano czułam, jakbym spała co najwyżej 2 godziny. Pewnie dobrze Wam jest znane to uczucie wkurzenia, które towarzyszy Wam przy tak wczesnej pobudce. Ja, oprócz tego, czułam jeszcze cały kalejdoskop uczuć. Pierwsza pojawiła się panika i pytania:

Boże, co ja zrobiłam?
Na co się zgodziłam?

i najczęściej pojawiające się:

Nie przemyślałam tego.

Potem było niesamowite zmęczenie: nie dam rady. Po wszystkim, kiedy już cały bagaż wylądował w bagażniku, nastąpił spokój i bunt: nie mam nic do stracenia. Miałam wtedy przed sobą jeszcze jakieś 3 godziny jazdy, więc postanowiłam nie przejmować się na zapas. Podróż samochodem zawsze działa na mnie kojąco, tak było i tym razem. Strach dopadł mnie dopiero przy wejściu na lotnisko. Pewnie zaskoczę Was mówiąc, że bardziej bałam się całej tej procedury przed odlotem niż samego lotu. Nie wiem, jak to działa, ale nawet nie mając nic do ukrycia w bagażu podręcznym, człowiek i tak czuje się jak jakiś przestępca, kiedy przechodzi przez te wszystkie bramki, a jego torba sprawdzana jest z każdej możliwej strony. Naprawdę niecodzienne przeżycie. Będąc już po drugiej stronie lotniska, trochę się uspokoiłam. Nadal czułam się lekko skonsternowana, jak to zwykle bywa w zupełnie nowym miejscu i warunkach, czekałam jednak na moment, w którym wsiądziemy do samolotu i wreszcie wystartujemy. Moja kocia ciekawość jednak brała górę. Już na lotnisku spotkałam też Hiszpanów, którzy zupełnie nie przejmowali się zasadami, byli wyluzowani i rozmawiali głośno (jak to mają w zwyczaju); pomyślałam sobie wtedy: skoro oni są tacy spokojni, to ja też mogę. Kiedy tylko ulokowaliśmy się w samolocie, nastąpiła chwila zawahania. Nawet mimo tego, że miałam niesamowite wsparcie, to mój organizm zaczął się buntować: na dłonie wystąpił pot, serce zaczęło bić jak szalone, a mięśnie zostały postawione w stan najwyższej gotowości.

W tym momencie aż się prosi, żeby przerwać i powiedzieć: ciąg dalszy nastąpi, a ponieważ jestem małym, złośliwym stworzeniem, to właśnie tak zrobię i w tym momencie zakończę część pierwszą wpisu o Hiszpanii.

Części drugiej wypatrujcie piątego dnia o świcie... Czy jakoś tak.
Bądźcie czujni.

Wasza Grejs

Komentarze

  1. Człowiekowi potrzebne są takie podróże, bo wtedy nie ma wyjścia i musi działać ( nieważne jak jest źle, to musi znaleźć wyjście )
    "Trudne decyzje - łatwe życie, łatwe decyzje - trudne życie" pozdrawiam i zapraszam do mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, w trakcie podróży trzeba wykazać się niemałą kreatywnością ;) Pozdrawiam!

      Usuń
  2. hISZPANIA JEST CUDOWNA, PRÓBUJĘ CHŁOPA ZACIĄGNĄĆ, ALE NIE WIEM CZY SIĘ UDA :d POZDRAWIAM SERDECZNIE I MAM NADZIEJĘ, ŻE MOŻE ZNAJDZIESZ CHWILE CZASU, ABY DO MNIE WPAŚĆ. CO DO TEMATU DOBRZE NAPISANY POST I NIE PROMUJĘ SIĘ, TYLKO SPODOBAŁ MI SIĘ TEN BLOG WIĘC KOMENTARZ JEST Z TEGO WZGLĘDU ;) ;*

    https://kobietavczerni.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się spodobał mój blog :) z całego serca polecam Hiszpanię! Pozdrawiam :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Chłodny maj, skandynawskie klimaty, Wikingowie i koncert Sóley

Rekwizyty do sesji zdjęciowych i jak je znaleźć

Ale sztuki! Czyli filmy ze sztuką w tle