Leśne wojaże moje

Ostatnie dni wakacji spędzam na spacerach w pobliskim lesie, które niezmiernie mnie odprężają i pozwalają poczuć duchową więź z naturą. Spacerując tak staram się oddychać głęboko, by napełnić płuca świeżym powietrzem, moje oczy nie mogą nasycić się zielenią, a wszystkie troski i problemy zabiera ze sobą wiatr.
Czuję wtedy jakiś taki dziwny spokój, nogami stąpając po miękkim runie wśród drzew. Drzewa zawsze dobrze na mnie działały, dawały jakieś takie poczucie stabilności, bezpieczeństwa. Do tych częstych przechadzek doprowadziła mnie moja niedawna faza na Antychrysta, którego w końcu obejrzałam (a miałam ochotę już dawno temu). Niesamowite wrażenie zrobił na mnie ten cały wątek przyrody jako czegoś złowrogiego i nieprzewidywalnego. Tak to we mnie utkwiło, że teraz byle szelest, najmniejsze poruszenie liści, a moje serce już łomocze jak szalone; jednak zaraz potem zdaję sobie sprawę, że to tylko ptak albo jelonek przemknął przez gęste krzewy i znów się uspokajam, bo wiem, że nie jestem sama, że las żyje, tak jak żyję ja i tylko brakuje tego, żeby drzewa zaczęły mówić... ciekawe, jakimi opowieściami by nas uraczyły? Na pewno byłyby niesamowite, bo przecież czego to drzewa już nie widziały...

Idąc dróżką z długim kijem naśladującym różdżkę, której nie powstydziłby się sam Gandalf, wyobrażam sobie, że tak jak tolkienowscy Hobbici przemierzam Shire w kierunku chatki Toma Bombadila, gdzie skrywam się przed złośliwą wierzbą. Tak naprawdę lubię wierzby (chyba najbardziej ze wszystkich gatunków drzew, tuż obok brzóz, a jedną nawet mogę podziwiać tuż przy oknie w sypialni- o tym innym razem), bo przypominają mi zaklętą, długowłosą dziewczynę, która, zraniona przez ludzi, swe łzy wylewała tak długo, że aż powstała z tego rzeka długa i szeroka (bo wierzby właśnie najczęściej widuję przy zbiornikach wodnych). Gdzieś tam obok mnie, w zaroślach, siedzą leśne Elfy, obserwując mnie, zmierzającą ku przygodzie; ptaki przekazują sobie najnowsze wiadomości o nowym intruzie, a chochliki uciekają przede mną w popłochu. Tak właśnie idę lasem i wymyślam sobie przeróżne bajki albo przypominam sobie przeczytaną rok temu Czarownicę z Funtinel (recenzja tu) i znowu budzi się we mnie tęsknota do Bieszczad; zastanawiam się także nad tym, jak to jest mieszkać w lesie, wyjść w nocy i słyszeć odgłosy lasu, poczuć rano kropelki rosy na dłoniach...

Taki to właśnie włóczykij ze mnie leśny się zrobił, ale jakoś lubię te moje małe wyprawy, kiedy mogę poznać coś nowego, każda taka wycieczka gwarantuje niezapomniane wrażenia, szczególnie jeśli podąża się nie głównym, wydeptanym i uczęszczanym szlakiem, ale bocznymi, wąskimi ścieżkami. Bo ja tak naprawdę nie lubię chodzić główną ścieżką, wolę poznawać las od podszewki, wciąż szukać nowych przejść, uczyć się lasu na nowo. Patrzę wtedy na młode sosny, które urzekają mnie swoją gęstą budowa, czasem przytulę się do brzozy (tak jak w dzieciństwie uczyła mnie mama) i całej tej idylli dopełnia tylko piosenka Husky- I'm not coming back słuchana po cichutku, jako tło dla odgłosów przyrody. Czasem tylko zamyślę się na dobre, przez chwilę zapominam o bożym świecie, a nogi wciąż instynktownie prowadzą mnie dalej i dalej...
Przysiądę co pewien czas na jakimś złamanym pniu, nawdycham się zapachu żywicy i wsłucham w skrzypienie drzew, w śpiew ptaków, szum wody. To właśnie te małe rzeczy sprawiają, że zapominam o wszystkim, co złe, bo przecież przyroda nie może być zła, drzewa nie mogą być złe, prawda? 

W taki to właśnie sposób budzę w sobie ostatnie pokłady wewnętrznego spokoju, którego musi mi starczyć jeszcze na długo, a którego zostało już naprawdę mało. Ładuję więc akumulatory i myślę nad kadrami, zdjęciami, bo nie myślcie sobie, że w czasie tych moich wojaży całkowicie wyłączam myślenie, o nie!
Kiełkuje we mnie jakiś taki pomysł na sesję inspirowany właśnie Antychrystem i lasem, który bardzo chciałabym zrealizować jeszcze we wrześniu, niestety kilka spraw nie idzie po mojej myśli i chyba będę zmuszona go przełożyć.

A już tak bardziej ogólnie to ostatnio jakoś często na mnie siadają motyle (naprawdę!), a dziś nawet ważka usiadła mi na ramieniu i poczułam się jakoś tak w pokrętny sposób zaszczycona, bo zawsze chciałam uchwycić ważkę (poza tym jeszcze nie mówiłam, ale ubóstwiam ważki, mają dla mnie szczególne znaczenie), zobaczyć ją z bliska, dotknąć, zachwycić się nią, ale jakoś nigdy mi się to nie udawało, a tu teraz tak po prostu usiadła na moim ramieniu, jakby coś się zmieniło, jakbym nagle stała się jej godna. Tak spokojnie właśnie mijają mi ostatnio dni i oby ten spokój, który obudził się we mnie niedawno, pozostał ze mną jak najdłużej.


Pozdrawiam, pewnie znowu z lasu,
Grace


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Chłodny maj, skandynawskie klimaty, Wikingowie i koncert Sóley

Rekwizyty do sesji zdjęciowych i jak je znaleźć

Ale sztuki! Czyli filmy ze sztuką w tle