Chłodny maj, skandynawskie klimaty, Wikingowie i koncert Sóley

CHŁODNY
Według Słownika Języka Polskiego chłodny to: "nieulegający łatwo uczuciom, wzruszeniom; opanowany, zrównoważony" oraz "niespowodowany uczuciem, niepodlegający uczuciu, np. chłodny rozum". Idealny wstęp brzmiałby więc: "Tak, właśnie taka jestem. Chłodna, wszystko kalkuluję z odpowiednim wyprzedzeniem, zawsze wszystko przyjmuję ze spokojem, nie pokazuję po sobie, że jest źle. Dobrze jest być chłodnym, bo ani się nie zgrzeję, ani nie przeziębię. Tak, tak jest bezpiecznie. Życie jak w Madrycie. A raczej jak w Oslo."

Cóż, oczywiście w życiu nic nie jest idealne, więc wstęp też taki nie będzie.

Tak naprawdę to wszystko gówno prawda, nigdy nie byłam chłodna. Zawsze podchodzę do wszystkiego emocjonalnie, jestem typem kobiety, która lubi skrajne emocje: od miłości po nienawiść. Nie odczuwam nic pomiędzy. Nie istnieją dla mnie słowa "całkiem", "dość", "nawet" bo w spółce z każdym innym wyrazem tworzą coś na kształt obojętności. Bo jak to brzmi kiedy ktoś mówi: "całkiem przyjemnie", "dość dobry" czy "nawet niezły"; znaczy to mniej więcej tyle, że "nie jest do końca taki, jaki chciałbym żeby był, ale z braku laku wystarczy". To tak, jakby patrzeć na ciastko przez szybę. Jest całkiem fajnie, ale to jednak nie to. Bo odczuwasz coś tylko jednym zmysłem. Bo nie jest to pełne 100%, chociaż niektórym wystarcza. Niektórym wystarcza życie na pół gwizdka. Ale nie mnie. Ja żyję naprawdę. Odczuwam intensywnie. Nie wystarczają mi półśrodki, zamienniki. 

Ja lubię się głośno śmiać, do utraty tchu, aż zaczynam wydawać odgłosy podobne do kwiczenia świni (nie żartuję)
Lubię tańczyć do upadłego, nie zwracając na nikogo uwagi (chociaż już mówiłam, że tańczyć nie umiem i mój taniec przypomina potrząsanie odwróconym mopem)
Lubię słuchać głośno muzyki, nie zważając na protesty współlokatorów i ostrzeżenia mamy, że na starość będę głucha jak pień (i tak pewnie będę głucha, więc czemu teraz, póki jeszcze słyszę, odmówić sobie przyjemności słuchania muzyki?)
Lubię się czasami wkurzyć, tak, że mam ochotę wyrzucić telewizor za okno (ale przecież nawet go nie podniosę)
Lubię czasem płakać, łkać z bólu, jakbym miała wypluć płuca i przy tym rwać sobie włosy z głowy z powodu swojej głupoty, naiwności i bezsilności (może właśnie dlatego zostało mi ich już tak niewiele)

Wszystko to jednak robię na 100%, zatracając się w tym, odczuwając życie wszystkimi zmysłami. Wtedy ma to dla mnie sens. Nawet jeśli czasem zaboli, nawet jeśli czasem ktoś zostawi rysę na moim już i tak mocno połatanym sercu. Bo przecież if you're still bleeding, you're the lucky ones,
'cause most of our feelings, they are dead and they are gone (Daughter, Youth).

I żyjąc, staram się przestrzegać jednej zasady:

Życie trzeba wycisnąć jak cytrynę, zanim ono zrobi to samo z tobą.

Nie lubię jednego: letniości, jałowości, bylejakości.
Nie lubię ludzi, którzy z powodu strachu nie potrafią być sobą i starają się za wszelką cenę dopasować do otoczenia.
Nie lubię ludzi, których życie przypomina wegetację, bo boją się sparzyć; jest pozbawione emocji.
Nie lubię ludzi, którzy nie robią wszystkiego, co w ich mocy, żeby osiągnąć cel.
Nie lubię ludzi, którzy nie posiadają żadnej pasji, zainteresowań, żyją z dnia na dzień,wykonując wciąż te same, rutynowe czynności.

Cóż, ja nie należę do tego typu ludzi. Nauczyłam się żyć prawdziwie, szybko, intensywnie, a co najważniejsze szczęśliwie, kiedy pewnego kolejnego ponurego dnia, siedząc w samochodzie na parkingu (dokładnie pamiętam ten moment, to było jak takie nagłe "klik" w mojej głowie, jakby coś wreszcie się odblokowało), powiedziałam sobie: "nie, to koniec, życie jest za krótkie żeby spędzać je na zamartwianiu się. Co mi zależy spróbować żyć inaczej?". Od tej właśnie kluczowej chwili zaczęłam się zmieniać. Nie będę nikogo oszukiwać, mówiąc, że było łatwo- nie, nie było. Droga do pełnego zrozumienia siebie i nauczenia się żyć niczego nie żałując, nigdy nie jest łatwa. Jest długa i wyboista. Ale jeśli się ją przetrwa, to na końcu czeka nas nagroda- nieprawdopodobna ulga i uczucie, że nareszcie żyjemy tak, jak powinniśmy. Żyjemy dla siebie, na własny rachunek.

(post ten powstaje o 22:44, kiedy będąc sama w domu i leżąc w łóżku, czuję chłód owiewający moje nagie stopy i słyszę utwór Eyes on Fire, który ni stąd ni zowąd zabrzmiał w słuchawkach; cała ta sytuacja jest odrobinę zatrważająca, nagle czuję jak ciarki przechodzą po moim ciele; czyżbym poruszyła temat niezbyt przychylny duchom opiekującym się mną? Może w ten sposób dają mi znać, żebym nie była taka cwana, bo życie wcale nie jest takie łatwe i przyjemne, że żyję w szklanej kuli i nie zdaję sobie sprawy z czyichś problemów, dużo trudniejszych sytuacji, których nie da się rozwiązać ot tak, poprzez zmianę swojego myślenia; że nie wykazuję zrozumienia dla ludzi, którzy nie byli kiedyś tak mocno wyjałowieni, ale pewne wydarzenia sprawiły, że wolą się nie wychylać, żyć średnio, ale stabilnie. Może mają rację?)

W tym momencie nasunął mi się na myśl fragment "Dziadów" Adama Mickiewicza, jednego z moich ulubionych dzieł polskiej literatury romantycznej (w tym poście o tym mowa)

Że chociaż piękna, nie chciałam zamęścia
I dziewiętnastą przeigrawszy wiosnę,

Umarłam nie znając troski

Ani prawdziwego szczęścia.


Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
Że według Bożego rozkazu:

Kto nie dotknął ziemi ni razu,

Ten nigdy nie może być w niebie.


Ta część przypomina mi o tym, że nie zawsze byłam tak zdeterminowana i żywiołowa. Za każdym razem, kiedy przejechałam się na swoich uczuciach, myślałam, że chciałabym być gdzieś pośrodku, nie znając troski, ani prawdziwego szczęścia, że w sumie takie życie nie jest najgorsze. Przynajmniej mogłabym wtedy żyć sobie w moim małym świecie, niezauważona, nie byłabym dla nikogo ciężarem. Może właśnie tak byłoby lepiej? W głębi duszy jednak nie chcę zakończyć swojej podróży na ziemi nie znając całego wachlarza uczuć, nie tylko tych pozytywnych i motywujących, ale również tych negatywnych; albo z przeświadczeniem, że nie wykorzystałam wszystkich szans danych mi przez los. Bo kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie. I dlatego właśnie nie chcę dłużej żyć w takich warunkach. Don't want to live in fear and loathing, I want to feel like I am floating (Fear and Loathing, Marina and The Diamonds). Teraz traktuję życie jak naukę, wszystkie szanse jak wyzwania, a moim nowym hobby jest poznawanie wszystkiego od nowa, tak jak dziecko uczące się otaczającego go świata. Pracuję nad sobą, nad swoim charakterem, a co najważniejsze, zmieniam się, bo ktoś czuwa nad tym, żebym już nigdy nie była chłodna.


MAJ

Maj to mój miesiąc. W maju się urodziłam. Powitałam świat w piątek, o godzinie 13.10, w duszne majowe popołudnie. I od tego momentu to właśnie maj jest dla mnie najlepszym czasem w roku, a piątek ulubionym dniem tygodnia (pewnie nie tylko moim :)). Maj uwielbiam za ciepło, jeszcze nie tak natrętne i nieznośne jak w czerwcu, tylko przyjemne, miłe wytchnienie po wielu miesiącach zimowego letargu. Majowe powietrze łagodnie łechce moją skórę. A moja skóra łaknie słońca, łaknie czekoladowo-oliwkowej opalenizny. W maju moje oczy otwierają się na nowo. I widzę więcej, mocniej, wyraźniej, jak wampir tuż po przemianie. Ja wampirem nie jestem (chociaż bardzo chciałabym być ;p), ale mój umysł i moje ciało po prostu budzą się do życia. Co to w ogóle znaczy "budzić się do życia"? W moim przypadku to nagły zastrzyk energii, spojrzenie na wszystko z innej perspektywy, zauważenie nowych możliwości. Wytarcie ostatnich płatków śniegu z moich powiek, które całą zimę zakłócały prawidłowe widzenie, widzenie nowych szans. Niech nikt Wam nie wmówi, że ludzie nie zapadają w sen zimowy. Owszem, zapadają. Ja jestem tego najlepszym przykładem. I lived my life inside a dream, only waking when I sleep (The state of dreaming, Marina and The Diamonds). Może nie jest to dokładnie "sen" w najprostszym tego słowa znaczeniu, ale czekanie. Czekanie, aż Matka Natura położy palec na zielonym przycisku z napisem "START". Wtedy też wybucha cała ta wszechogarniająca intensywność kolorów, dodatkowo rozświetlona przez ilość emocji, jakie pojawiają się wraz z pierwszymi promieniami słońca.
Tym razem jednak chłodna majowa aura pochłonęła mnie całkowicie. Co zaskakujące, nie zadziałała na mnie niekorzystnie, wręcz przeciwnie. Moja wewnętrzna meteoropatka usunęła się na drugi plan. Nie przeszkadzały mi ulewne deszcze, nie przeszkadzała mi poranna mgła, nie przeszkadzała wilgoć...


SKANDYNAWSKIE KLIMATY

I tak oto majowy chłód przez moją delikatną skórę przeniknął do kości, do najgłębszych zakątków mnie. Wypełnił mój umysł i rozlał się ku sercu. Myśli moje krążyć zaczęły wokół państw skandynawskich, krajów wysuniętych na północ, a także ku Islandii, pełnej zagadkowych miejsc i zaskakujących zjawisk atmosferycznych. Chłodny klimat tamtych miejsc zagościł też u mnie. I zaczęłam zachowywać się w równie chłodny sposób, trwało to jednak tylko chwilę, bo ja nie potrafię żyć w mroźnych warunkach (patrz wyżej). Ten krótkotrwały chłód skutecznie ostudził moje zapędy fotograficzne, jednak dał czas na oglądanie całej masy edytoriali. I tak oto zaczęły podobać mi się zdjęcia o chłodnym zabarwieniu, niskiej saturacji, wszystkich odcieniach błękitu, brązu i zieleni; statyczne kadry, zmącone tylko wciąż niespokojnym morzem i wiatrem, którego nie sposób zatrzymać. Kontrę dla nich stanowią natomiast skały, nieporuszone od lat, niewrażliwe na zmiany.



fot. Damien Vignaux

Wrażenie chłodu i samotności skutecznie potęguje piasek zabarwiony na czerwono, przywodzący na myśl inną planetę, odosobnione miejsce i modelka, jak zbłąkany przybysz z kosmosu, nieproszony gość, który próbuje zadomowić się na Ziemi...


Inny edytorial, inny fotograf i modelka, lecz klimat ten sam. Zachmurzone niebo, niskie nasycenie kolorów i chłód, który wdychamy patrząc na kolejne zdjęcia.
Tu na pierwszym planie widzimy kobietę ubraną w płaszcz lekki jak pył unoszący się na powierzchni morza, jak Wenus wynurzająca się z zimnych wód północy, wychodząca na spotkanie ze światem


Tutaj jak wodnik, zwodniczy stwór z mitologii słowiańskiej, nienaturalnie blady i zachwycający, który z pomocą nieczystych mocy znalazł się na środku morza


Tym razem Wenus już ubrana w ziemskie smutki i nieszczęścia, nosząca strój żałobny, gdyż straciła już swą niewinność w konfrontacji z brutalnym światem; poza wskazuje na uczucie bezsilności, rozpaczy, rezygnacji


Wenus pogrążona w niemym błaganiu, prosi Posejdona, by zabrał ją z powrotem, gdyż czuje się osamotniona na Ziemi, żałuje swojej decyzji...


...i patrzy tęsknie na morze, na swój świat, który opuściła, by zasmakować czegoś nowego, co wcale nie okazało się tak słodkie, jak się początkowo wydawało i ostatecznie doprowadziło ją do upadku; a tak już bardziej modowo: zauważyliście jak zimne kolory tła podkreślają zgaszoną czerwień koszulki?


Włosy mokre od morskiej bryzy, oczy w kolorze morza i blada cera, ukryta przez lata przed światem, która zapomniała już jak to jest poczuć promienie słońca; do tego prawie niezauważalna, minimalistyczna biżuteria idealnie wpasowuje się w klimat


Ciało twarde i białe jak marmur, wyrzucone na brzeg przez morskie fale, po raz pierwszy zażywające kąpieli słonecznej, wynurzające się z cienia...


...i zrelaksowane w swoim naturalnym środowisku, w wodzie, przejrzystej i zimnej, przenikającej do szpiku kości; zsiniałe i przemarznięte usta modelki to albo sprytny zabieg makijażystów, albo naturalny objaw wychłodzenia; dodają zdjęciu autentyczności


Skały stają się dla Wenus opoką, jedynym źródłem stabilności...


Nareszcie marmurowa Wenus czuje się pogodzona ze swoim losem, przyzwyczaja się do samotności i już nie odczuwa tęsknoty, stara się dostosować i nauczyć żyć na nowo...

Takie oto historie tworzę oglądając przeróżne edytoriale. Ktoś może powiedzieć, że za bardzo się zagłębiam, dopisuję niepotrzebne ideologie, za bardzo wymyślam, ale taka już moja natura. Uwielbiam analizować, wyciągać szczegóły, za każdym razem inaczej interpretując daną scenę. Kiedy tak już napatrzę się intensywnie na zdjęcia, zamykam oczy, a wtedy poszczególne kadry zaczynają ze sobą tańczyć, tworząc mentalne gify i cała historia nabiera sensu.
Powyższy edytorial bardzo mocno wpasował się w moje chwilowe zainteresowanie wszystkim co zimne i północne, dlatego też zajął zaszczytne miejsce w tym oto wpisie. Ot, taka odrobina inspiracji.

A tak już całkiem na marginesie, to chciałabym kiedyś na własne oczy zobaczyć fiordy. I zatopić wzrok w zimną wodną otchłań w poszukiwaniu ukrytych pod powierzchnią wraków. Poczuć jak mroźne powietrze rani moje policzki, jak miliony igieł wbijanych w skórę. Nałożyć na twarz grubą warstwę neutrogeny, zarzucić na ramiona wełniany sweter i ogrzać ręce kubkiem pełnym gorącej czekolady. Napawać się jej zapachem i widokiem gór. I nie być tam sama.


WIKINGOWIE

Serial "Wikingowie" jakoś tak naturalnie wyniknął z mojej fascynacji Skandynawią. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy (i uszy) to niesamowite intro z piosenka If I had a heart zespołu Fever Ray. To intro jest dla mnie jakby... hymnem umierania.(An ode to dying. Niezły tytuł edytorialu. Zapisać w notesie. Koniecznie.)




Zanurzamy się w lodowatą toń wód północy, czujemy, jak w nasze ciało wbijają się tysiące noży, jak zimno dociera do naszych płuc, oddech grzęźnie w piersiach, a kiedy chłód dociera do naszej głowy, opanowuje nasz umysł i nie możemy myśleć już o niczym innym tylko o śmierci... I spadamy coraz głębiej i głębiej... Nasze ciało więdnie, przestaje walczyć, poruszane tylko przez morskie prądy, które odgrywają teatr kukiełkowy z nami w roli głównej...  Ostatnią rzeczą, którą widzimy, jest czarny kruk, który już niedługo stanie się naszym kompanem w drodze do Valhalli... Zamykamy oczy i nie czujemy już nic...



Tak jak śmierć- tajemnicza, przerażająca i nieprzewidywalna- tak to intro również wprowadza nas w nastrój niepokoju i grozy, gdyż nie do końca wiemy, co po nim nastąpi.

To samo uczucie towarzyszy nam przy czytaniu poezji Emily Dickinson, gdzie motyw umierania, śmierci jest bardzo widoczny:

 Przez mózg przechodził pogrzeb
żałobnicy po czaszce całej
dreptali, aż wszelkie czucie
we mnie się załamało.
A kiedy posiadali,
w egzekwie jak w bęben
bito, bito, aż rozum
zda się w końcu mi zdrętwiał.

Później słychać było, jak z pudłem

przeskrzypieli przez duszę, depcąc

obuwiem ciężkim jak ołów...

A wtedy zadzwonił przestwór,


jakby całe niebo było dzwonem,

a byt - uchem słuchającym,

ja zaś i cisza - jakimś dziwnym plemieniem
samotnie na brzegu stojącym.

***


Umarła, muchy słyszałam brzęk;
cisza dokoła trupa
była jak cisza powietrznych stref
pośród wichury wybuchów.

Oczy obecnych wyschły od łez,
już spokoju nabierał oddech,
bo miał się zacząć szturmu kres,
co twierdzę królowi podda.

Zleciłam była wszelki mój skarb,
zapisałam wszystko, co moje,
i wtedy nagły urwany brzęk
konającą zaniepokoił.

Wdał się niepewny muszy lot
pomiędzy mnie a światło
i nie widziałam więcej nic
przez okna, które zgasły.

Ale nie ma się czego obawiać. Po mistycznym intro przychodzi pora na naprawdę ciekawą opowieść. Najprościej mówiąc, jest to serial historyczny, który opowiada o życiu i podbojach Wikingów. Nie będę się tutaj rozdrabniać i opowiadać czym zajmowali się Wikingowie ani jakie mieli zwyczaje, skupię się raczej na rzeczach, które mnie do tego serialu przekonały i skłoniły do dalszej przygody z nim. Pierwszą rzeczą, o której już wspominałam, było intro. Włączając ten serial i widząc intro, od razu wiedziałam, że będzie to coś nadzwyczajnego. Zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w fabułę, zaczynamy dostrzegać portrety psychologiczne bohaterów- bohaterów, którzy bynajmniej nie są jednowymiarowi.

I tak na przykład na duże uznanie zasługuje Floki, postać grana przez Gustafa Skarsgarda (który jest tak niepodobny do swoich sławnych braci, że nigdy nie zgadłabym który z Wikingów to właśnie on, dopóki nie przyjrzałam się dokładniej obsadzie; typowałam raczej głównego bohatera)






Floki jest budowniczym łodzi, a także bardzo walecznym i wprawionym w bojach Wikingiem. Jest on także bardzo tajemniczą postacią; jego ekscentryczność jest widoczna już od pierwszych kilkunastu minut trwania pierwszego odcinka. Prowadzący pustelnicze życie samotny artysta (bo w końcu jego łodzie to prawdziwe dzieła sztuki, nie mówiąc już o ich funkcjonalności), który w czasie wypraw jest gotów pozbawić głowy kilku przeciwników- przyznacie, że mieszanka iście wybuchowa. Do tego dodajmy jeszcze ironiczne, często niezrozumiałe wypowiedzi, dziką mimikę i histeryczny śmiech i już mamy niezwykłą postać.

Oczywiście wymieniając znaczące postacie nie możemy zapomnieć o głównym bohaterze, odważnym i niepokonanym Ragnarze, granym przez Travisa Fimmela (w którego oczach można zatonąć):


i którego uśmiech z zadowolenia po podbiciu kolejnej krainy przyprawia o szybsze bicie serca :)

Oraz jego bracie Rollo (buntowniku, który nie może pogodzić się z przebywaniem w cieniu brata i jest zazdrosny o jego sukcesy):



Jednak jako zagorzała feministka i fascynatka kobiet, nie mogę nie przyznać, że moją największą sympatię zdobyły właśnie kobiety, które w tym serialu swoją siłą i walecznością dorównują mężczyznom.

I tak, żona Ragnara, Lagertha, jest moja nieskrywaną faworytką. 



Świetna matka i żona, a do tego wojowniczka gotowa walczyć w obronie własnej rodziny. Przywódczyni, która potrafi zadbać o dom w czasie nieobecności męża. Odważna i niebezpieczna, a jednocześnie pewna swojej kobiecości. Niezależna, nie boi się podjąć ryzyka, twarda zawodniczka. Co tu dużo mówić, ma kobieta przysłowiowe "jaja".


Księżniczka Aslaug, dumna i tajemnicza, pełna wdzięku, posiadająca ukryte moce. Uroda chochlika (początkowo nie byłam jej zwolenniczką), a gracja królowej. Nic do dodania.



A na koniec postać w równym stopniu zastanawiająca, co pozostałe:



Siggy- podstępna i przebiegła, jednak zdolna do poświęceń względem ludzi, których kocha. Targana trudnym uczuciem do Rollo. Po utracie męża, jarla, nadal nie tracąca wdzięku i rezonu.

Jednak postaci i intro to nie jedyne rzeczy, które lubię w "Wikingach". Moje zamiłowanie do kostiumów każe mi dostrzegać w Wikingach nie tylko ich osobowości, ale i wygląd zewnętrzny. Kostiumograf wykonał kawał dobrej roboty. Jest na co popatrzeć i czym się zainspirować. Do tego wszystkiego uwielbiam też kobiece włosy, skomplikowane sploty, multum warkoczy, białe brwi i malowane węglem oczy; a u mężczyzn futra i bujne brody. 

Tak więc to właśnie te elementy wciąż trzymają mnie przy serialu "Wikingowie". Swoją przygodę z Wikingami rozpoczęłam stosunkowo niedawno i na pewno będzie trwała przez jakiś czas. Na razie rozpoczęłam 2 sezon i powiem Wam, że moja ciekawość, co się dalej wydarzy, sięga zenitu. Dlatego Wam też polecam rozpocząć przygodę z Wikingami i razem z nimi cieszyć się z kolejnych wypraw- wypraw po interesujące wątki.



KONCERT SÓLEY (i jej nowa płyta)
Sóley, Sóley, Sóley.
24.05.2015.
Wrocław.

Kiedy mówię, że byłam na koncercie Sóley, zazwyczaj spotykam się z wytrzeszczonymi oczyma, rozdziawionymi ustami i pytaniem: CZYIM koncercie?
Ach, szkoda. Szkoda, że tak mało osób zna tak niesamowitą wokalistkę i tak wartościową, nastrojową muzykę.
Chociaż z drugiej strony to dobrze. Ci, którzy znają Sóley to w pewnym sensie elita, zamknięta grupa ludzi, którzy nie szukają poklasku mówiąc o muzyce, jakiej słuchają.
I nie mówię tutaj o hipsterach, lanserach, trendsetterach, których na koncercie również nie brakowało.
Jakby wyznawali zasadę: słucham Sóley, jestem taki/a wyjątkowy/a.
Ja nie jestem w żaden sposób wyjątkowa, lecz chcę sprawić, żeby moje życie takie było. I w tym pomaga mi muzyka Sóley.
Słucham Sóley w deszczowe popołudnia, kiedy deszcz dudni w okno, kiedy zastanawiam się nad tym, czy to wszystko ma sens. Czuję się wtedy... magicznie. Jej piosenki wprawiają w drgania całe powietrze wokół mnie i podobają się również dobrym duchom, bo czasem chłodnym dotykiem dają mi znać, że im też taka muzyka odpowiada. Jakby chciały mi pogratulować gustu muzycznego.



Na koncercie stałam jak zaczarowana, wpatrując się w scenę. Czułam, że jestem z tą muzyką sam na sam, pomimo dużej grupy ludzi, którzy stali wokół mnie. Od czasu do czasu zamykałam oczy, żeby skupić na dźwiękach, żeby zapamiętać tę cudowną chwilę. Co jakiś czas z tego wspaniałego letargu budziły mnie komentarze samej Sóley, która okazała się być bardzo pozytywną i sympatyczną osóbką, co trochę przeczy klimatowi muzyki, jaką tworzy :). Czego nie można jej jednak odmówić to na pewno ogromnej pasji i miłości do muzyki. Bo ktoś, kto pisze takie teksty i tworzy taką bogatą w emocje muzykę, nie może być zwyczajnym człowiekiem, musi mieć nietuzinkowe wnętrze.

Koncerty w Polsce (a były ich 4), odbywały się w ramach trasy koncertowej promującej nową płytę Sóley- Ask the Deep. Nie będę się rozdrabniać i pisać recenzji płyty, powiem tylko, że płyta dorównuje poziomem poprzedniemu albumowi Sóley, który według mnie jest genialny. Więc już możecie się domyślić, co sądzę o Ask the Deep :) 



Zamieszczam tutaj moje dwa ulubione utwory z Ask the Deep: Halloween (bardzo interesujący i mistyczny retro teledysk z motywem kwiatów- to lubię) i Aevintyr (świetny tekst, bardzo przypomina mi I'll drown, mojego faworyta z poprzedniej płyty) i tym samym zamykam ten wpis pełen skandynawskich inspiracji i moich tymczasowych zainteresowań, bo chłód przemija, a idzie nowe, gorące powietrze, które przynosi ze sobą tak samo gorące uczucia.





Komentarze

  1. Nareszcie jakiś wpis! Długo trzeba było czekać ale na szczęście było warto gdyż jest całkiem obszerny. Zgrabnie połączyłaś te tematy i ciekawie jeden wynika z drugiego, good job! Przyjemniej się czytało i oglądało. Jeśli chodzi i maj to się nie wypowiem (nie mój miesiąc;)), zdjęcia chyba też zbyt artystyczne jak na moje proste postrzeganie ale o Dziadach chętnie wspomnę (a co mi tam!). Krótko i na temat: zdecydowanie top 3 najbardziej przereklamowanych lektur polskich, historia bez ładu, składu i ogólnego seansu. Ponoć sam Mickiewicz kiedyś się przyznał, że sam się pogubił podczas pisania... tak wylewam żale, ale jak przypomnę sobie że lektury prawie zabiły u mnie chęć czytania to... ok ok już jestem spokojny :) Skandynawia to wdzięczny temat jednak Islandia to dla mnie świat lodu i ognia, gdzie te dwa żywioły walczą o władzę. Jeśli chodzi o Wikingów (przypomniała mi się pewna rozmowa w pociągu...) to taka Gra o tron dla hipsterów ;) I oczywiście feministyczny fragment od Emilii Dick in son (musiałem :D) wydaje się zupełnie zbędny ;p A muzykę przesłucham chętnie w wolnej chwili!

    P.S. Liczę na kolejne wakacyjne wpisy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój drogi, widzę, że obudził się w tobie typowy cebulaczek, któremu w żaden sposób nie dogodzisz, a tylko narzekać potrafi :p mam nadzieję, że to tylko chwilowe i szybko przejdzie :p W pewnym sensie muszę się z tobą zgodzić, bo lektury szkolne to jedna wielka porażka obecnego systemu edukacji... choć nie brakuje też w kanonie lektur naprawdę dobrych powieści (wiesz pewnie jaką książkę mam na myśli :). Co do "Dziadów" to niestety mnie nie przekonasz- wiesz, że romantyzm jako epoka literacka jest jedną z moich ulubionych, a "Dziady" posiadają wszystko to, co cenię w lekturach: elementy supernaturalne (podobno niektórzy doszukują się nawet motywu wampira :p), bohater- wyrzutek, motyw miłości, która pokona nawet śmierć i oczywiście walka o ojczyznę. Owszem, zgodzę się, że część 3 to dość twardy orzech do zgryzienia, ale poza tym cała lektura wcale nie jest taka trudna do zrozumienia :)
      Jeśli chodzi o Wikingów, to hmm, w takim razie jestem hipsterem :P Poza tym ten suchar na końcu mogłeś sobie darować :P

      Usuń
    2. To wcale nie było narzekanie! Może faktycznie opinia była trochę w zbyt negatywnej tonacji ale... to przez te Dziadzy, mówię Ci to one tak na mnie działają! Grafomaństwo Mickiewicza w czystej postaci! Wiesz czemu mnie to akurat tak denerwuje? Gdyż nie cierpię jak to tworzy sztukę dla sztuki, nie cierpię jak ktoś zakłada na początku że stworzy epokowe dzieło i tak bardzo zatraca się w tym swoim świcie, nawiązaniach, aluzjach, metaforach że zwyczajnie zapomina co leży u podstawy tego wszystkiego - historia/fabuła/akcja - obojętnie jakbyśmy tego nie nazwali. A Mickiewicz to taki wieszcz wielki był że potem mamy pytania na lekcjach polskiego typu: a dlaczego te firanki są niebieskie a ta filiżanka biała? No bo takie kur.. są, proszę pani. I za taką odpowiedź powinna być piątka;p Przykład oklepany, ale chyba wiesz o co mi chodzi. I to nie jest tak że nie lubię romantyzmu i hejtuję dla samego hejtu. Przyznam uczciwie, iż owszem romantyzm nie jest moja ulubiona epoką lecz kilka klasycznych pozycji jest naprawdę niezłych: przede wszystkim Faust (gdyby Mickiewicz potrafił pisać tak jak Goethe...), Zemsta (zabawna, lekka, "z jajem", bez niepotrzebnego nadęcia; i niech będzie.. Pan Tadeusz, chyba jedyna rzecz którą od Mickiewicz można czytać bez zgrzytu zębów. O reszcie szkoda wspominać.. Słowacki i Mickiewicz - dwa wielcy patrioci, którzy wtedy gdy ich kraj najbardziej potrzebował grzali swoje tyłki za granicą. A no tak walczyli... piórem ;) Chyba za bardzo się rozpisałem ;)

      A co do hipsterstwa - chyba każdy z nas czasami lubi coś innego od ogółu społeczeństwa i nie potrafi zrozumieć fascynacji jakimś zjawiskiem. Przypomnę Ci to jeszcze kiedyś ;)

      Usuń
    3. Hmm, to jeśli tamta opinia była w negatywnej tonacji, to nie powiem w jakiej jest ta :) Nie zapominaj jednak, że to nie Mickiewicz narzuca obecne standardy i wymagania co do analizy dzieł, lecz właśnie wszyscy inni wielcy filozofowie, "uczeni w piśmie" :) Poza tym nie sądzę, że jakikolwiek artysta tworząc coś z góry zakłada, że będzie to arcydzieło, on po prostu tworzy, a dopiero ludzie (czy tzw. krytycy) oceniają wartość tegoż utworu. Mnie osobiście dzieła Mickiewicza w jakiś pokrętny sposób się podobają (miał chłop jakiś taki dryg, humor, lekkość, którą lubię), bo już Słowackiego znieść nie mogę (chodzące nieszczęście- tyle można o nim powiedzieć). Goethe to już klasa sama w sobie; "Zemsta" dla mnie średniawa, typowa komedia, nic nowego i odkrywczego tam nie uświadczymy (oprócz jak zwykle wyśmiewania polskich zwyczajów), a "Pan Tadeusz" to... właśnie jedyne dzieło Mickiewicza, które jakoś specjalnie mi nie podchodzi. Może dlatego, że ja jednak lubię w książkach tę "nutkę" metafizyczności :) No i jak możesz tak w ogóle mówić, że grzali swoje tyłki za granicą! Oni przecież pisali, żeby obudzić ducha walki i patriotyzmu w ludziach! Oczywiście piszę to z ironią, bo tutaj nie mogę się z tobą nie zgodzić- nie ma to jak podczas wojny przebywać za granicą i udawać, że się "walczy" słowem, kiedy tysiące ludzi oddaje życie na froncie.
      I spokojnie, twoje opinie wcale nie są za długie i przynajmniej prowokują dyskusję :) Do hipsterów nic nie mam, ja sama jestem takim trochę wyrzutkiem i nonkomformistą (jak można nie lubić pizzy? Jak można nie lubić dinozaurów?- to tak dla przypomnienia :p) więc mi nie musisz mówić ;)

      Usuń
    4. To jest po prostu szczera krytyka. Wbrew temu co można sądzić, niektórzy twórcy/artyści/ rzemieślnicy kiedy osiągają pewien poziom (i słoneczko za bardzo im przyświeci) wychodzą z założenia że ich następne dzieło musi być arcydziełem. Kiedyś sam myślałem że jest to bardzo niezdrowe podejście do sztuki (pycha takiego artysty nie zna chyba granic...) jednak to się zdarza! Nie chcę zmienić tutaj literatury na kino więc pozostanę przy Mickiewiczu i on naprawdę przy Dziadach założył z góry że to będzie ponadczasowe arcydzieło (kłaniają się zajęcia z panem Samozwańskim ;)) Stąd właśnie w Dziadach pełno symboli, znaków, metafor, elementów nadprzyrodzonych, niesamowitych postaci tylko że przy tym wszystkim autor zapomniał że pisz książkę i wypadałoby jednak wymyślić jakąś fabułę, ciąg przyczynowo-skutkowy itp. A tak nasz wieszcz wybudował sobie wielką piaskownicę tylko już zabawek nie potrafił poukładać. Co do reszty hmm... "Zemsta" to komedia więc ma śmieszyć, czy to robi? Zdecydowanie tak. "Pan Tadeusz" to dobrze napisany poemat, a że po prostu lubię poematy to pewnie stąd taka moja opinia. A wspomniana nutka metafizyczności lub coś równie nieuchwytnego i tajemniczego - jasne, że takie nadprzyrodzone elementy (dobrze wprowadzone!) są mile widziane - w Dziadach jest to kolejny element wciśnięty na siłę, żeby ktoś mógł Ci powiedzieć "a bo ty tego nie rozumiesz". Nie. Tam nic do zrozumienia nie ma.

      P.S. Jak można nie lubić frytek, pizzy i dinozaurów? ;) Skąd pochodzisz i czymże jesteś ;p

      Usuń
    5. Owszem, zgadzam się, że ego niektórych artystów (szczególnie po osiągnięciu jakiegoś sukcesu) przewyższa czasem ich możliwości twórcze i wychodzą właśnie wtedy takie perełki. Ciężko tak naprawdę stwierdzić czy Mickiewicz chciał stworzyć arcydzieło, bo jest to raczej opinia ludzi, którzy dogłębnie analizują jego dzieła (tutaj jako przykład pan Samozwański), a kto wie co tak naprawdę myślał sobie Mickiewicz w trakcie pisania "Dziadów". Ja aż tak się w to nie zagłębiam, jak już kiedyś wspomniałam żadnym krytykiem literackim nie jestem i nie mam zamiaru się bawić w analizy typu "co autor miał na myśli" albo "czym się inspirował pisząc". "Dziady" właśnie po to podzielone są na części, bo każda z nich jest w pewnym sensie odrębną historią, chociaż wszystkie posiadają element wspólny. Najlepsze w tym jest to, że możesz zacząć czytać część IV nie znając poprzedniej i nie będziesz miał poczucia, że coś cię ominęło. Poza tym wydaje mi się, że to "Pan Tadeusz" został okrzyknięty arcydziełem, epopeją narodową, itp., a nie "Dziady", które mało kiedy uznaje się za arcydzieło, z prostego względu: wciąż za mało ludzi "Dziady" czyta, a za dużo jest do nich uprzedzonych. I nie chcę tutaj absolutnie nikomu ubliżać- po prostu, albo się coś lubi, albo nie. Prosta sprawa. Nie mówię też, że istnieje jedna jedyna interpretacja, ale są pewne ogólne wskazówki, o co tak naprawdę w „Dziadach” chodzi. Osobiście zawsze wstrzymuję się od powiedzenia: "a bo ty tego nie rozumiesz", bo w wielu przypadkach nie chodzi o to, że ktoś tego nie rozumie, tylko widocznie rozumie w inny sposób. I to jest właśnie super, każdy ma własne spostrzeżenia i może je skonfrontować ze spostrzeżeniami drugiej osoby. Nie można jednak wystawiać czemuś oceny i mówić: „to jest beznadziejne, bo tego nie rozumiem” bez wcześniejszego zapoznania się z opiniami krytyków czy ludzi studiujących dany utwór w sposób, że tak powiem, "profesjonalny". "Dziady" to naprawdę nic trudnego i strasznego, jeśli się do nich we właściwy sposób podejdzie.
      Tym kończę naszą dyskusję, bo jak już ktoś kiedyś mądrze powiedział, o gustach się nie dyskutuje. I możemy się tak przekonywać w nieskończoność, jednak nie o to tu chodzi. Oczywiście wezmę pod uwagę i przeanalizuję twój punkt widzenia, a porozmawiać o tym możemy na żywo, już nie tutaj.

      PS Cytując klasyka, "człowiekiem jestem i nic co ludzkie..." yyy zaraz, to chyba nie ten wątek... Już wiem! "Jestem sobie mały miś..." hm, to chyba też nie to :P

      Usuń
  2. Ja już skończyłam oglądać Wikingów i z niecierpliwością oczekuję nowego sezonu. Jestem zachwycona tym serialem, aktorzy są niesamowici, to jak kreują swoje postacie zasługuje na ogromne uznanie. Zarówno mężczyźni jak i kobiety są w tej produkcji telewizyjnej niepowtarzalni. Uwielbiam charakteryzacje w tym serialu, te stroje, fryzury, wszystkie dodatki a także scenografię osad, chat, czy zamków, wszystko jest takie dopracowane!
    Pozdrawiam :) http://literacki-wszechswiat.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli widzę, że się zgadzamy! :) Ja też mam kręćka na punkcie tego serialu! :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Rekwizyty do sesji zdjęciowych i jak je znaleźć