Przygoda (czyli ja) w Hiszpanii, cz.3

Niebawem. Co właściwie znaczy niebawem? Dla każdego z Was pewnie coś innego. Dla jednych może to być tydzień, dla innych miesiąc, dla pozostałych pół roku (oczywiście patrząc w przyszłość; bo przecież do przyszłości się to słowo odnosi). Nie ma jednej, jasnej odpowiedzi na to pytanie, bo przecież ilu ludzi, tyle opinii.

Niebawem... (powtarzam sobie w głowie):
Niebawem skończy się ta gehenna.
Niebawem wstanę, spojrzę ostatni raz na to miejsce i zacznę żyć tak, jak ja chcę.
Niebawem stąd ucieknę i będę biec, dopóki nie znajdę się tam, gdzie będę pasować.

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego akurat teraz naszło mnie na rozważanie tej kwestii, kwestii niebawem. Otóż w ostatnim wpisie (tym, o tu) zaznaczyłam, że część trzecia mojej przygody w Hiszpanii pojawi się już niebawem, jednak to moje "niebawem" trwa już dosyć długo i powoli zaczyna przekraczać niebezpieczną granicę zwaną kiedyśtamnapiszetenwpis. Nazwa skomplikowana i odstraszająca, ma to jednak swoją zaletę: zbliżając się do tej granicy jest się tak bardzo przerażonym (porównywalnie do wypowiadania imienia Sam-Wiesz-Kogo), że w końcu czujesz, że nie możesz już dłużej zwlekać, musisz zacząć pisać. Ja już swoją granicę lekko naciągnęłam, dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak wyciągnąć z kieszeni wahadełko i wprowadzić Was po raz kolejny w mój świat, pozwolić Wam zatopić się w moje wspomnienia i przemyślenia dotyczące Hiszpanii. 

Tak więc: 3...  (robisz się śpiący) 2... (twoje powieki zaczynają opadać) 1... (przenosisz się do słonecznej Hiszpanii)....


SAGUNTO

... a konkretnie do Sagunto, niewielkiego miasta położonego na wschodzie Hiszpanii. Sagunto było jednym z pierwszych miejsc, jakie mieliśmy okazję zwiedzić, ze względu na jego bliskość w stosunku do naszego Puerto de Sagunto, w którym się zatrzymaliśmy. Właściwie powołując się na nazwę można by uznać, że Puerto jest tylko jedną z dzielnic Sagunto, jednak nie mam pewności, czy tak jest w istocie, bo oba miasta dzieli jednak kilkanaście kilometrów. Pokusiliśmy się na wycieczkę do Sagunto już drugiego dnia naszego pobytu w Hiszpanii, bo zgodnie uznaliśmy, że po długiej podróży najpierw samochodem, a potem samolotem, przyda nam się dzień na zaaklimatyzowanie się, zwiedzenie okolicy i przewietrzenie się. I, co by nie mówić, była to naprawdę dobra decyzja, bo a) pogoda tego dnia była rewelacyjna, b) Sagunto sprawdziło się wyśmienicie jako wprowadzenie do hiszpańskiej kultury i obyczajów, c) trochę ruchu na świeżym powietrzu dobrze nam zrobiło. Ale od początku...

Tuż po zaparkowaniu samochodu, ruszyliśmy na podbój miasta. I to w wielkim stylu, bo po przejściu dosłownie kilku kroków... o mało co nie wywinęłam orła na jednym z hiszpańskich chodników. Zaliczyć glebę w Hiszpanii, to dopiero byłoby coś! Na szczęście w odpowiednim momencie odzyskałam równowagę, nie mogłam tylko opanować napadu śmiechu, który towarzyszył mi już do końca naszej wyprawy, bo przecież w Hiszpanii coś takiego jak przygnębienie i zły humor nie istnieją.
Naszym celem od początku były ruiny zamku, położone na niezwykle malowniczym wzgórzu, jednak zamiast pójść na łatwiznę i użyć GPSa, który doprowadziłby nas najprostszą drogą do zamku, postanowiliśmy się zgubić. Tak, zwyczajnie się zgubić i polegać tylko na naszej intuicji. Jak się później okazało, wyszło nam to na dobre, bo, pomimo kilku nadłożonych kilometrów, mogliśmy rozkoszować się miastem, poznając je od podszewki, zaglądając do najbardziej ciasnych uliczek, rozmawiając z tubylcami i poznając specyfikę życia Hiszpanów.



Sagunto zaskoczyło nas bogactwem malowideł, rzeźbień i sztuki przeróżnego rodzaju. Całe miasto obfitowało w takie smaczki, jak na przykład skrzynka na listy w iście marokańskim stylu:


Jednak jedną z pierwszych rzeczy, którym nie mogłam się oprzeć, były kolorowe schody- takiej zabawy formą w Polsce najbardziej mi brakuje:



Oczywiście obfotografowałam je z każdej możliwej strony, żartując przy tym, że nocami najpewniej pomykają nimi zaczarowane jednorożce i przynoszą skarb każdej osobie, której uda się je ujrzeć (cóż, moje wewnętrzne dziecko było tak rozochocone, że nie dało się go tak skutecznie tłumić jak na co dzień w Polsce).

Idąc dalej, natrafiliśmy na bardzo sympatyczną Panią, która sama z siebie postanowiła wytłumaczyć nam, jak dotrzeć na zamek. Zaskoczenie było tym większe, bo w naszym rodzimym kraju nigdy nie spotkałam się z takim poziomem uprzejmości- u nas zazwyczaj nikt nie zwraca na siebie uwagi mijając się na ulicy, a tam przechodząca Pani zupełnie bez potrzeby zaczepiła nas i uraczyła radą. Bardzo to było miłe i obudziło we mnie taką wewnętrzną nadzieję i potrzebę kontaktu z "obcą cywilizacją". Tak więc po jakże istotnej informacji, że na zamek to w prawo, a nie w lewo, poruszaliśmy się już bardziej świadomie, nie przestając jednak odkrywać coraz to nowych i piękniejszych miejsc, o których może łatwiej będzie mi opowiadać zdjęciami.

Kilka stopni porośniętych jakąś bliżej nieokreśloną roślinką obudziło we mnie abstrakcyjnego twórcę i miłośnika asymetrii:


Panorama miasta przypominała bardziej jakąś północnoafrykańską miejscowość, ze względu na rozgrzane dachy i niskie budynki:


Nie zabrakło też wyznań miłosnych "ulicznych artystów" (nadal wygląda to lepiej niż Dżesika, kocham cię albo HWDP):


Mimo poruszania się "na czuja" tylko raz trafiliśmy w ślepy zaułek, jednak było warto. Oto, co tam odkryliśmy:


Balkon wcale nie musi być nudny

Nie mówiłam Wam jeszcze, ale jako kocia matka przyciągam do siebie całe hordy krwiożerczych drapieżników (tzn. kotów) i gdziekolwiek nie pójdę, muszę na jakiegoś trafić (a w Hiszpanii udało mi się to kilkukrotnie i za każdym razem cieszyło tak samo). Na poniższym zdjęciu kotek z lekką niepełnosprawnością (przypuszczam, że był ślepy na jedno oko), jednak i w jego przypadku ciekawska kocia natura zwyciężyła i dała o sobie znać, bo jak tylko nacisnęłam spust migawki, kotek zaczął szukać źródła dźwięku i pochylił się, a ja w tym czasie mogłam uwiecznić go na zdjęciu tak, jakby faktycznie pozował.


Im dalej w las... to znaczy im bliżej zamku, tym robiło się bardziej "grecko".



Natrafiliśmy nawet na malutkie muzeum poświęcone Grecji- dlaczego tam było nie wiemy, ale jako że wstęp był darmowy (jak za darmo to biere!) to postanowiliśmy i tam zawitać. Mnie oczywiście najbardziej spodobały się starożytne greckie stroje (żartowałam, że w jednej z sukien mogłabym nawet pójść do ołtarza):


A teraz hit:


Nie, nie cytryny...


...ani też granaty...

...ale zdjęcie, które ukazuje sposób, w jaki parkują Hiszpanie:


Tak, oczy Was nie mylą, to jest jak najbardziej możliwe. Hiszpanie posiedli chyba jakąś szczególną umiejętność parkowania na milimetry, bo będąc tam nie raz spotkałam się z samochodami zaparkowanymi w ten sposób, co jednak nie zawsze wychodziło im na dobre (i potem się dziwić, że prawie każde hiszpańskie auto znaczą zadrapania).

Po wejściu na zamek... A nie, jeszcze po drodze spotkaliśmy kolejnego przedstawiciela rodziny kotowatych:


Tak więc w końcu udało nam się dotrzeć do zamku i pierwsze, co ujrzeliśmy, to osławiony i przez wszystkich miejscowych wychwalany amfiteatr, który jednak nas... rozczarował. Dlaczego? Otóż okazało się, że starożytny amfiteatr to tak naprawdę... odnowiony amfiteatr. Liczyliśmy na ruiny z duszą, a zobaczyliśmy odrestaurowany i przystosowany do obecnych realiów gmach, który stracił swoją wyjątkowość. Byliśmy totalnie na nie.


Całe szczęście reszta zamku zaskoczyła nas pozytywnie. Zamek okazał się przepiękny i na tyle duży, że zwiedzenie każdego zakamarka zabrało nam sporo czasu, czas ten jednak był spożytkowany co do sekundy. Zobaczyliśmy wspaniałe ruiny, zrobiliśmy masę zdjęć, mogliśmy spojrzeć na Sagunto z wysoka, a co najważniejsze, rozgrzaliśmy nasze przyzwyczajone do niskich temperatur buźki i naładowaliśmy baterie, by móc całą tę energię wykorzystywać przez następne dni naszego urlopu.








MIRADOR GARBI

Energia w następnych dniach jak najbardziej się przydała, a wręcz okazała się niezbędna, bo postanowiliśmy skorzystać ze sprzyjających warunków pogodowych i odbyć wycieczkę w góry. No bo jak to, być w Hiszpanii i nie zdobyć żadnego szczytu? To byłoby kompletnie nie w naszym stylu. Zdecydowaliśmy się na pobliski rezerwat, na szczyt o bardzo wymownej nazwie Mirador Garbi, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało punkt widokowy. Rzeczywiście, punkt widokowy zacny, biorąc pod uwagę, że to tylko nieco ponad 500 m. n.p.m.- jednak w sąsiedztwie morza ta wysokość nabiera zupełnie innego znaczenia. Nie sam szczyt okazał się jednak tak bardzo wyjątkowy, ale skały, z których był zbudowany- brunatne, piaskowe, ułożone jedna na drugiej, trochę przypominające nasze Góry Stołowe. Już w drodze na szczyt można było podziwiać tę wszechobecną "suchość"- wyschniętą roślinność, czerwony, rozgrzany piasek, pojawiające się co jakiś czas agawy i kaktusy i sterczące patyki. Oczywiście nie mogłam sobie odmówić przyjemności utrwalenia tego w postaci zdjęcia:



Tak oto powstał całkiem zgrabny dyptyk, który podsunął mi pomysł na pewien projekt.

Wracając jednak do naszego Mirador, to nie myślcie sobie, że otaczała go tylko pustynna roślinność, bo gdzieniegdzie pojawiały się też tak zwane (przez nas) mini- pomarańcze:




A w drodze powrotnej natknęliśmy się nawet na kwitnące drzewko, które gotowe było na przyjęcie wiosny:


A teraz trochę o samym Mirador: jak to często bywa, główny punkt góry znajduje się w zupełnie innym miejscu niż teren wyznaczony dla turystów, tak więc żeby go odnaleźć, musieliśmy się wysilić i trochę pomyszkować. Natknęliśmy się przy tym na kilka ciekawych, opuszczonych budynków (w jednym z nich znaleźliśmy mały pokoik z dziecięcym łóżeczkiem w środku- uciekliśmy stamtąd zanim nasza wyobraźnia zaczęła pisać najgorsze scenariusze), inny przypominał trochę przystanek (na samym szczycie góry?). Nie byłabym oczywiście sobą, gdybym nie zabrała ze sobą jakiejś naturalnej pamiątki- w tym przypadku trafiło na przerośniętą szyszkę, o tę:


A tutaj wspomniane wcześniej opuszczone budynki, na postrach turystom:




Oprócz satysfakcji płynącej ze zdobycia szczytu, doświadczyłam też uczucia... zaraz, zaraz, jak to nazywają kołcze? A, już wiem- "wychodzenia ze strefy komfortu". Tak więc doświadczyłam tego właśnie uczucia wspinając się w miejsce najwyżej położone i (jak na moje standardy) dosyć strome. Bo, nie wiem, czy wiecie, ale jestem posiadaczką dość zaawansowanego lęku wysokości, z którym staram się regularnie walczyć. I tym razem mi się udało, oczywiście z drobną pomocą. Pomimo strachu duma rozpierała mnie ogromna i ze szczytu schodziłam z bananem na twarzy.


Tym oto przyjemnym akcentem zakończę tę część mojej opowieści; planuję stworzyć jeszcze jedną, ostatnią część, będzie ona jednak najobszerniejsza, bo tym razem biorę pod lupę Walencję, w której działo się, oj działo! Miejmy nadzieję, że jeden wpis wystarczy mi na opisanie wszystkiego.

Pozdrawiam i do zobaczenia,
Grejs

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Chłodny maj, skandynawskie klimaty, Wikingowie i koncert Sóley

Ale sztuki! Czyli filmy ze sztuką w tle

Rekwizyty do sesji zdjęciowych i jak je znaleźć